- Proszę pani, nudzi mi się! - Proszę pani, a kiedy dojedziemy? - A długo jeszcze? Czwartoklasiści to naród na ogół niecierpliwy i bardzo wymagający … cierpliwości od nauczyciela. A ponieważ tenże już długo z takimi marudami pracuje, spokojnie odpowiadał, że - już, a potem - wkrótce, a potem - za chwilę, żeby podsycić, a może uspokoić na długą 155 kilometrową trasę do Kiełkowic i Ogrodzieńca. A oni, czyli rzeczeni czwartoklasiści, wcale się w autobusie nie nudzili, bo telefony komórkowe mieli w zasięgu ręki, ale trzeba pani coś mówić, żeby po prostu „był ruch w interesie”.
Dojechaliśmy więc w upale pod wskazany adres do Wioski Indian i Traperów. Indianki, owszem, były – dwie – trochę w niezupełnie indiańskich strojach, ale za to miały indiański zapał i wenę twórczą. Zaprowadziły nas do chłodnego współczesnego drewnianego pawilonu, do a la saloonu i dalej o Indianach nas informować. Jaki to wspaniały naród, skąd pochodzi, czym się trudni itp. Potem był sprawdzian z opanowanej wiedzy i nasi czwartoklasiści zabłysnęli pamięcią. Wszystko wiedzieli. Jeszcze większy animusz pokazali przy pracach manualnych, bo jak się chce być prawdziwym Indianinem, to trzeba mieć specjalny pióropusz, twarz pomalowaną na dzikie kolory i znać indiańskie zawołanie.
Zanim dostaliśmy się na teren zajmowany przez Indian i weszliśmy do tipi, były testy sprawnościowe na moście Apaczów i równoważni Czejenów. Potem blade twarze otrzymały indiańskie nowe imiona. Nieważne, że dziewczynka otrzymała imię Winnetou, nieważne, że dwuczłonowe imiona były pisane niezgodnie z zasadami polskiej ortografii, ważne, że bawiliśmy się całą gębą. Jednak najbardziej kusiło nas złooooto. Oto w starej wannie napełnionej wodą z dużą ilością żółtego piasku kryły się monety. Kto co wyłowił, było jego. Największy łup to… 2 złote i kilka groszy, ale bezcenne emocje w wyławianiu pieniędzy i tylko dwie szanse. Potem było trochę gorzej, bo czwartoklasiści to naród indywidualistów, a chodzenie zespołowe w „nartach” z kilkoma wiązaniami było trudne i co rusz zaliczaliśmy glebę. Dobrze, że było miękko, trawa wcześniej skoszona, niezgrabiona, więc nie było sińców na tyłku. Jeszcze jednym wyzwaniem było trafienie do tarczy, ale tutaj prawie wszyscy do poprawki. Niektórzy albo nie widzieli tarczy, albo tarczę widzieli, tylko strzała szybowała… aż do nieba. Chyba z tego powodu w Ogrodzieńcu łuk i strzały były najbardziej atrakcyjną pamiątką dla Indian z Rychwałdu z klasy czwartej. Na koniec było przeciąganie liny, ale już byliśmy bardzo zmęczeni upałem, ciężką pracą kopaczy złota i nudą, więc bez żalu pojechaliśmy do Ogrodzieńca, do zamku.
Już sama droga do zamku była tajemnicza, bo różne kramy z welonami dla księżniczek zamkniętych w wieży, zbroje dla dzielnych rycerzy, miecze i tarcze dla najsilniejszych, i jeszcze podsłuchane przeze mnie słowa: - O, jak cudownie. - To dla tych pamiątek nie żałuję wyjazdu. - Ale tu pięknie.
A pięknie miało dopiero być i strasznie, ale czwartoklasista to twarda sztuka, niczego się nie boi, no może tylko czasami boi się stromych schodów i cudnych widoków ze szczytu wieży, bo przyprawiają o dreszcze, że tak wysoko potrafił się wdrapać, ale nie może zejść i musi czekać na prawdziwego rycerza, który ocali od niebezpieczeństwa.
Zamek w Ogrodzieńcu dodał naszej wycieczce kolorytu. Dwa razy widzieliśmy ruiny z okien autobusu, ale dopiero pokonanie kilkuset schodów, obejrzenie stałych wystaw zamkowych, dotknięcie prawdziwej armaty uświadomiło nam, że to się dzieje naprawdę. Ostatni element wizyty w Ogrodzieńcu to… zakupy, szał zakupów. Wspomniany łuk i strzały, tarcza i miecz, przeróżne figurki, laserowe latarki i sto innych drobiazgów to trofea naszej głośnej, wesołej gromadki.
I w końcu droga powrotna. I dziwiłby się ten, kto po takim wyczerpującym dniu chciałby, aby ta radosna czeredka na chwilę w autobusie zasnęła albo chociaż trochę odpoczęła. Nic bardziej mylnego, bo czekała jeszcze jedna atrakcja wycieczki szkolnej – McDonald `s – bo Indianin głodny, to zły. Napełnienie fast foodami głodnych brzuszków trwało ponad godzinę, ale może warto było, ponieważ wspaniałości amerykańskiej restauracji podniosły do zenitu poziom szczęścia naszych milusińskich. I tak w radosnych nastrojach, z gorącymi okrzykami zadowolonych Indian wróciliśmy do Rychwałdu 23 maja anno domini 2016 o godz. 19.15.
Dziękuję mojej koleżance Stasi Harędzińskiej, że dotrzymała mi towarzystwa na wycieczce do Ogrodzieńca i podjęła odpowiedzialność za bezpieczeństwo moich wychowanków, a były i trudne chwile.
Dziękuję rodzicom za pomoc w opiece, dobry humor i pilnowanie porządku. A jeśli byłyby jakieś niedociągnięcia, to proszę o wybaczenie.
Jeszcze czekają nas inne wycieczki i oby były takie interesujące i bezpieczne jak ta.
Opracowała: Małgorzata Bąk